62. Fisher King 1991

reż. Terry Gilliam

Były spiker radiowy zostaje ofiarą huliganów, ale przychodzi mu z pomocą bezdomny wariat. Wkrótce okazuje się, że mają coś wspólnego.



Lata 80. i 90. mają to do siebie, że urodziły wiele przepięknych filmów zagranych przez fenomenalnych aktorów. Fisher King zdecydowanie należy do tego zacnego grona.

Jest bezpośrednio. Prawdziwie do szpiku kości. Tragedia, która jest punktem wyjściowym fabuły trafia dziś w czuły punkt, myślę, że dużo boleśniej niż te 25 lat temu. Nie chcę spoilerować, ale możecie się domyślić. 
Widzimy konsekwencje tej tragedii - psychiczne oraz mniej bezpośrednie, dotyczące osób trzecich. Możemy zatrzymać się i zastanowić czy kiedykolwiek myśleliśmy o mieszkającym na ulicy "marginesie społeczeństwa" jak o ludziach, którymi przecież są, i którzy najpewniej mieli kiedyś rodziny i życie - lepsze, "normalne" - i dach nad głową. I czy myślimy czasem co się wydarzyło, że tego już nie mają...

Z drugiej strony świetnie zagrana znieczulica. Taka najprawdziwsza. Ludzie nie są kompletnie bezduszni, ale tłumią współczucie, bo współczucie jest słabe i nie mają na nie czasu i energii. Ale gdy czasem znajdą w sobie trochę odwagi mogą zmienić czyjeś życie.

I wreszcie - siła słów. Każde nasze słowo może mieć ogromny wpływ na czyjeś życie. Fisher King daje widzowi tym faktem po łbie. Myślę, że Gilliam był świadomy tego, że tworzy film, który jest silny jak niektóre słowa.

0 komentarze: