30. Lost River 2014

reż. Ryan Gosling

Detroit. Nikt nie czuje się tu bezpieczny; mieszkańcy choć żywi żyją jak zombie.




Trochę odbiegłam od klasycznego opisu fabuły, ale zdaje się tyle zrozumiałam. Bo jakikolwiek wątek filmu nie wzięłabym pod lupę nigdy nie będę do końca pewna czy to było o tym.

Będzie krótko i boleśnie. Ale chodź, Ryan, zerwijmy szybko ten plasterek i będzie po wszystkim.

Po coś się chłopie brał za kamerę?
Tak całkiem serio - uważam Ryana Goslinga jako naprawdę zdolnego aktora. W środowisku filmowych "wyjadaczy" jestem mniejszością, ale po "Lars and the Real Girl" albo "Blue Valentine" po prostu nie mogę go nie docenić. No i jestem walnięta na punkcie "Drive".
Uważam Ryana Goslinga za beznadziejnego reżysera. Oglądając "Lost River" wydało mi się, że Ryan chciał na raz upchać wszystko co kiedykolwiek w filmie zrobiło na nim wrażenie. Mamy tu więc i trochę muzyki jak z "Drive" (ale nie tak dobrej), trochę Lyncha (ale nie tak bystrego) i po trochu z wielu innych reżyserów (polecam - wyjątkowo - dyskusję na forum Filmwebu).
Tak, niestety powstają karykatury.

Każdy dobry reżyser ma specyficzny styl. Modus operandi wręcz. Ryan w tym towarzystwie przypomina niewydarzonego studenta nieudolnie próbującego pokazać światu bogactwo swojej wyobraźni (trochę mi się to kojarzy z Dawsonem Leery'm z "Jeziora marzeń"...). Niestety to, że kochasz film nie znaczy, że musisz go robić.

Film jest zupełnie bez sensu, mimo tego czego niektórzy się w nim doszukują. Nie do każdej papki można dorobić ideologię. To nawet nie jest film o wszystkim i o niczym. On jest po prostu o niczym.


0 komentarze: