17. Ognie św. Elma (St. Elmo's Fire) 1985

reż. Joel Schumacher

Grupa przyjaciół kończy college i wkracza razem w dorosłe, samodzielne życie. Okazuje się ono nie takie wesołe jak się mogło wydawać. Czy problemy codzienności przekreślą lata przyjaźni?

Taka obsada nie mogła nie przejść w 1985 roku bez echa. "St. Elmo's Fire" gromadzi śmietankę aktorską filmów young adult tamtych lat. Można więc się domyślać jakie emocje w swojej targetowej widowni mógł wzbudzać ten film.
Jako prekursor gatunku jest naprawdę wart uwagi. Klimat lat 80., muzyka... To coś o czym już pisałam przy okazji "Say anything" (patrz poprzedni wpis). Tego już dziś nie da się powtórzyć. I choć dziś serce mocniej nam bije przy Emmie Watson rozkładającej ramiona jadąc w tunelu w "Charlie'm" to takie uczucia wzbudzał w ówczesnej widowni właśnie "St. Elmo's Fire".

To teraz pojadę dla odmiany.

Boże, jakie to było dłuuuugie. Litości! Nudy jak sto pięćdziesiąt. Patrząc z perspektywy czasu nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Może trochę przesadzam, i jak już mówiłam wiem, że to prekursor gatunku. Niczym "Love Story", dlatego też starałam się podejść do tego filmu z dystansem, bo tu się szacunek należy. Ale serio, miejscami ocieka kiczem (mieszkanie bohaterki Demi Moore wygląda jak teledysk "Barbie Girl"...), jest do przewidzenia. Nic nie odkrywa.
To jaki ten film jest słaby zdziwiło mnie gdy spojrzałam na nazwisko reżysera... Bardzo lubię filmy Schumachera; te kilka tytułów, które widziałam trzymały w napięciu od początku do końca. Skąd u świetnego twórcy thrillerów pomysł na taką papkę? Nie wiem, ale cieszę się, że poszedł potem w stronę sensacji, bo to mu wychodzi o niebo lepiej.

Koniec końców - czy warto? Warto dla obsady i tego klimatu. Ale trzeba uwielbiać kino tamtych lat, żeby go przetrawić. Mi się udało. A wam?

0 komentarze: